Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Wielka Wyspa
Krwawa jatka, czyli gangi Wielkiej Wyspy

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
Wielka Wyspa kojarzy się obecnie z oazą spokoju. Jednak był czas, gdy to miejsce było jednym z najniebezpieczniejszych we Wrocławiu. Jeszcze zanim wrocławski Trójkąt Bermudzki zasłużył na swoją złą sławę. To tutaj w latach 50-tych powstały dwa zwalczające się gangi, które ostatecznie starły się w tzw. Wielkiej Bitwie Dżollerów i Fikusów.
Krwawa jatka, czyli gangi Wielkiej Wyspy
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Krwawa jatka, czyli gangi Wielkiej Wyspy
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Krwawa jatka, czyli gangi Wielkiej Wyspy
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Krwawa jatka, czyli gangi Wielkiej Wyspy
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.

- Bikiniarze byli w zasadzie pierwszym zjawiskiej społecznym w Polsce, które dzisiaj nazywa się mianem subkultury – mówi dr Tomasz Wieligowski, socjolog specjalizujący się w badaniu ruchów młodzieżowych. - Była to grupa charakterystyczna dla Polski lat 50-tych, choć podobne występowały również w innych częściach świata. Władze nazywały ich „wrzodem na zdrowym ciele socjalistycznej ojczyzny”. Oskarżano ich o wybryki chuligańskie oraz o to, że żyją na koszt „ludu pracującego”. Z czasem zarzuty stawały się poważniejsze. Nawet zaczęto podejrzewać ich o szpiegostwo, nazywano kułakami, spekulantami uznawanymi za wrogów panującego ustroju.

Nazwa „bikiniarz” przyjęła się od krawata noszonego przez nich, na którym przedstawiony był próbny wybuch bomby atomowej na atolu Bikini w 1946 roku. Bikiniarze chodzili w za dużych marynarkach, wąskich spodniach - krótkich, by odsłaniały kolorowe skarpetki. Zakładali buty na grubej podeszwie tzw. słoninie. Przynależność do tego ruchu szczególnie w latach 50-tych wymagała odwagi, gdyż komunistyczna władza zwalczała bikiniarzy na każdym kroku. Gdy milicjanci zobaczyli kogoś ubranego na wzór bikiniarza to podchodzili do niego i obcinali mu włosy i krawat. Ich sposób życia przeciwstawiał się szarej egzystencji zwykłego człowieka.

Chaziaje i Centralniacy

- Bikiniarze byli rozpoznawalną grupą w całej Polsce, jednak nie stanowili czegoś na wzór podziemnej organizacji – mówi dr Tomasz Wieligowski. - Poza podobnym ubiorem niewiele łączyło bikiniarzy z Wrocławia, Warszawy czy Łodzi. Byli w jakimś sensie naturalnym produktem społeczeństwa - należy jednak dodać, że każde lokalne społeczeństwo wytwarzało swoją specyficzną grupę bikiniarzy. Najbardziej widoczne jest to na przykładzie Wrocławia, gdzie powstała subkultura, która była idealnym odzwierciedleniem specyfiki tego miasta, jego społecznych problemów i uwarunkowań.

Czym się różnili wrocławscy bikiniarze od innych? Tym, czym w latach 50-tych różnił się Wrocław od reszty Polski. Po 1945 roku miasto zaludniało się osadnikami z całego kraju oraz ludnością deportowaną z ziem wschodnich, które po II Wojnie Światowej weszły w skład Związku Radzieckiego. Nagle obok siebie zaczęli żyć ludzie mający inne zwyczaje, mówiący inną gwarą, mający inną kulturę. Teraz Wrocław jest dumny z tego wymieszania jednak pod koniec lat 40-tych i na początku 50-tych grupy osadników żyły osobno. Obcość i nieufność wobec "innych" Polaków potęgowała obcość miasta – tak przecież różniącego się od sielskich wiosek Wołynia czy przytulnych miasteczek Kielecczyzny bądź Mazowsza.

- Od samego początku we Wrocławiu wytworzył się silny podział na dwie najliczniejsze grupy osadników – tłumaczy dr Tomasz Wieligowski. - Pierwszą stanowili ludzie z terenów wschodnich, określanych jako Chaziaje, drugą osadnicy z centralnej Polski nazywani po prostu Centralniakami. Geneza tego podziału wygląda niemal identycznie jak podział na protestantów i katolików w Irlandii Północnej. Te dwie grupy pałały do siebie, najprościej rzecz ujmując, niechęcią. Miało to swoje odzwierciedlenie w powstających w latach 50-tych grupach bikiniarzy. Można powiedzieć, że każda grupa etniczna wytworzyła swoją patologiczną subkulturę. Na dodatek podział ten przebiegał na stosunkowo małym obszarze miasta, czyli na Wielkiej Wyspie. Tutaj osiedlili się, niemal dom koło domu, Chaziaje i Centralniacy. Na niewielkim obszarze Wielkiej Wyspy doszło więc do kumulacji antagonizmów przejętych przez młode pokolenie – kilkunastoletnie dzieci powojennych osadników.

Dżollerzy i Fikusi

Nagle młode pokolenie zaczęło buntować się wobec społecznych wzorców. Nastolatkowie zaczęli zakładać ciasne spodnie, kolorowe skarpetki, krawaty i łamać ledwo ustalone normy społeczne. Nie złamali tylko jednej tradycji – podziału na Chaziajów i Centralniaków. W ten sposób na Wielkiej Wyspie powstały dwa zwalczające się gangi – Dżollerów i Fikusów.

- Ich ogromna wrogość wynikała z faktu, że mieszkali tak blisko siebie – mówi dr Tomasz Wieligowski. - Gdyby pierwotny podział dotyczył grup etnicznych zajmujących odrębne dzielnice miasta, pewnie nie doszło by do rozlewu krwi i lawinowo narastającej przemocy.

Wielką Wyspą zaczęły rządzić dwie grupy, a milicja bała się zaglądać w te rejony nawet w dzień. - To były okropne czasy, o których obecnie prawie nic się nie mówi - wspomina Kazimierz Gradyszyn, mieszkaniec Sępolna. - Teraz wspomina się okres powojenny, bandy szabrowników, wojska radzieckie stacjonujące na Polach Marsowych, biedę i niepewność pierwszych lat po wojnie. Ale gdy sytuacja gospodarcza zaczęła się nieco stabilizować, zaczęła się w tym miejscu inna gehenna, o wiele gorsza niż bezprawie żołdaków. Pamiętam te czasy bardzo dobrze, gdyż przypadały na okres mojej młodości. Miałem wtedy jakieś 15 lat i myślałem, że taka sytuacja jest całkiem normalna. Moi rodzice wspominali z nostalgią Kresy, których ja nie pamiętałem, mówili o zniszczonych domach, do których wprowadzali się po wojnie, o głodzie – a ja patrzyłem na nich jak na kosmitów i myślałem sobie "co wy tam wiecie, teraz to jest prawdziwa wojna, a nie kiedyś". Nie należałem do żadnych bikiniarzy, ani gangów, ale w zasadzie byłem Dżollerem, bo mieszkałem na ulicy kontrolowanej właśnie przez tą grupę chuliganów. Bałem się przez większość swojej młodości. Kilka razy dostałem "bęcki", sam kilka razy musiałem "załatwić Fikusa" (czyli "bęcki zrobić jemu"), za to że nie chciał mnie przepuścić przez "granicę"... Nie było wtedy łatwo ani przyjemnie.

Cały obszar Wielkiej Wyspy był dokładnie rozdzielony między dwa zwalczające się gangi. Nie był to jednak podział na dwa przylegające do siebie terytoria. Strefy, a w zasadzie ulice i podwórka kontrolowane przez Dżollerów i Fikusów były wymieszane między sobą. Istniało więc kilkadziesiąt granic, które oddzielały od siebie poszczególne "strefy wpływów". Taki podział doprowadził w szybkim czasie do napędzającej się spirali przemocy.

- Bójki, w których brało po kilka bądź kilkanaście osób były na porządku dziennym – wspomina Kazimierz Gradyszyn. - Normalne były eskapady uzbrojonych w kije i łańcuchy członków danego gangu na "teren wroga", po to żeby wszczynać burdy, "spuścić oklep", "dać bęcki". Czasami były okresy względnego spokoju, trwające nawet kilka miesięcy. Wtedy grupy tych chuliganów siedziały sobie na krawężnikach, pili, hałasowali, ale potem zaczynało im się nudzić i gdy złapali kogoś, kto nie był z ich gangu, albo z ich ulicy, to było ciężko.

Milicja początkowo próbowała w jakiś sposób przeciwdziałać nawarstwiającej się przemocy w tym miejscu Wrocławia, ale szybko dała sobie spokój. Prawdopodobnie doszło do pobić i napaści na mundurowych, którzy pojawiali się w okolicy. Tak jak to teraz bywa wśród współczesnych "kiboli" - obie grupy konsolidowały swoje siły przeciwko wspólnemu wrogowi w niebieskim uniformie.

Bikiniarze czy bandyci?

- Obie grupy z Wielkiej Wyspy były całkowicie inne niż reszta podobnych im bikiniarzy w Polsce – tłumaczy dr Tomasz Wieligowski. - O ile inni "kolorowo-skarpetkowi" w jakiś sposób byli elementem kulturotwórczym – słuchali jazzu, interesowali się na swój sposób filozofią, mieli argumenty na pogląd dotyczący kontestacji społecznych wzorów – o tyle nasi bikiniarze byli w zasadzie młodzieżowymi gangami. Na początku można było prawdopodobnie zaobserwować jakiś subkulturowy ferment, jakąś powiedzmy ideę. W późniejszym okresie, w drugiej połowie lat 50-tych była to już typowa patologia i bandytyzm.

W pewnym momencie gangi nie tylko koncentrowały się na zaznaczaniu swojego terytorium i wzajemnym zwalczaniu się, ale też zaczęły dokonywać rozbojów na mieszkańcach, robić wypady rabunkowe "na miasto". Czasami niektórzy członkowie grup jednoczyli się w celu obrabowania jakiegoś sklepu, czy wspólnego wypadu do centrum Wrocławia na rozróbę z "miastowymi". Dla ówczesnych władz sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Zaczęto zauważać problem jako "zamach na socjalistyczne społeczeństwo", a bikiniarzy z Wielkiej Wyspy traktować jako zagrożenie systemowe, czego dowodem jest raport wewnętrzny Urzędu Bezpieczeństwa we Wrocławiu z 14 czerwca 1956 roku.

"Rejony Biskupina, Sępolna, Rakowca i Zacisza, są nasycone elementem antyustrojowym, którego zwalczanie powinno wejść w zakres skoncentrowanych działań Milicji Obywatelskiej. (...) Przedstawiciele tzw. bikiniarzy są elementem destabilizującym system państwowy opłacanym przez wysłanników zachodnich grup sabotażowych."

Władza nie miała jednak konkretnych pomysłów na poradzenie sobie z problemem. Zresztą nie była to jedyna niebezpieczną dzielnica we Wrocławiu. Trójkąt Bermudzki, czyli obszar miedzy ulicami Kościuszki i Traugutta również rządził się swoimi przestępczymi prawami, gdzie Milicja Obywatelska niewiele miała do powiedzenia.

Być może Wielka Wyspa nie byłaby dziś oazą spokoju, gdyby ówczesnej władzy nie pomogła... miłość.

więcej czytaj w najnowszym, listopadowym numerze magazynu Oto Wielka Wyspa


RW



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl